Pisząc, przeglądając zdjęcia i filmy, wracając wspomnieniami do naszego pobytu na Seszelach, ciężko mi uwierzyć że rzeczywiście tam byliśmy, minęło już dobrych parę miesięcy od naszego powrotu a mimo to wspomnienia są nadal żywe. Teraz z perspektywy czasu mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić że było to najpiękniejsze miejsce jakie do tej pory dane nam było odwiedzić.
Ostatnią wyspą którą odwiedziliśmy podczas naszego pobytu, oraz tą która najbardziej namieszała w mojej głowie, była rajska wyspa La Digue. Dlaczego namieszała? Bo zrobiłabym wiele żeby móc tam wrócić a już chyba wszystko żeby zamieszkać tam na stałe. Tutaj pojawią się oczywiście głosy (bo zawsze się takie pojawiają kiedy wspominam że mogłabym w takim rajskim miejscu zamieszkać) a że by mi się to znudziło szybko, a że daleko, a że to... a że tamto... Nie! Piękno nie może się znudzić, dobre samopoczucie wynikające z faktu przebywania wśród natury, na kawałku ziemi oblewanym przez lazurowe, cieple wody Oceanu, wśród radosnych, uśmiechniętych ludzi, ta nieopisana radość i błogostan... to nie może się znudzić, przynajmniej nie mi :) Ktoś powie że na wakacjach zawsze jest fajnie a życie w danym miejscu może nie być aż tak bardzo kolorowe, możliwe , wszystko zależy od podejścia a moje podejście jest mega optymistyczne i powiem szczerze czuję że odnalazła bym się w takiej sytuacji ;) Zresztą, będąc na wakacjach zawsze pod koniec mam takie uczucie zmęczenia troszkę tą wakacyjną rutyną, oraz myśli że chciałabym w danym miejscu zostać ale po to, żeby żyć :) Mam nadzieję, że będzie mi dane kiedyś się przekonać i może przyznać komuś (z negatywnie nastawionych) rację, że raj i piękne widoki mogą się kiedyś znudzić ;)
Po dopłynięciu po około piętnastu minutach do La Digue promem z Praslin, (gdzie na parkingu zostawiliśmy nasze czerwone piccolino z kluczykami pod wycieraczką) i po zejściu na pokład, czekało na nas wszystkich, dość sporo ludzi wymieniających nazwy hotelików i domów gościnnych, troszkę nas to spłoszyło i nauczeni pobytem np w Maroku, na pytania o nazwę naszego lokum po prostu nie opowiadaliśmy nic. Dopiero po wydostaniu się z tego tłumu, podeszliśmy do jegomościa który stał pod szyldem z nazwą naszego domu gościnnego 'Petra'. Ale i on od razu zasypał nas gradem informacji m.in. żeby wynająć rower teraz to będzie taniej, że jego kolega ma tutaj wypożyczalnie, że on pomoże... a w nas od razu zapaliła się lampka alarmowa i odmówiliśmy ;) jak się okazuje niepotrzebnie. Nawet Petra (bo tak będę go nazywać opisując go tutaj, mimo ze to imię jego córki ;)- wybaczcie ale za Chiny nie mogę sobie przypomnieć jego imienia...a Petra pasuje mi do niego idealnie) tłumaczył się nam potem, że oni jako Seszelczycy są bardzo przyjaźni i spontaniczni i że on nie chciał być zle zrozumianym ani nas spłoszyć :) Nie mniej jednak do naszego lokum szliśmy pieszo z plecakami na plecach, w upale, podążając za naszym przewodnikiem jadącym na rowerze :) Po dotarciu na miejsce, po dokonaniu płatności i wszystkich najważniejszych formalności, poprosiliśmy żonę Petry o załatwienie nam rowerów, na które, jak tylko zostały nam je dostarczone, od razu wskoczyliśmy żeby zrobić pierwsze rozeznanie. Bo tak w ogóle, to trzeba Wam wiedzieć że La Digue to taki hmmm mały Amsterdam, rowery są wszędzie, z tą jednak różnicą, że jest to tutaj główny środek transportu.
Czytając o tej wyspie jeszcze przed przylotem, dowiedziałam się że jest to również jedyny środek transportu, dlatego troszkę się zawiodłam kiedy na miejscu okazało się że jednak kilka samochodów po niej jeździ, głównie te, z firmowymi nalepkami z okolicznych pięciogwiazdkowych hoteli. Spotykamy tutaj też sporo małych ciężarówek dowożących towar do sklepów, materiały budowlane, sprzęty AGD itp. Zaskoczyła mnie też duża ilość turystów, na szczęście spotkamy ich sporo tylko w centralnej części, czyli tam, gdzie dobił nasz prom, tam też znajdują się sklepiki z pamiątkami i restauracyjki. Ogólnie, na wyspie o tej porze roku bez problemu można znaleźć puste, niemal dzikie plaże. Sytuacja z tego co opowiadali tubylcy inaczej przedstawia się np. w sierpniu, kiedy odbywa się tutaj festiwal i wyspę zalewają tłumy turystów... Warto być na La Digue w czasie weekendu, wyspa sprawia wrażenie takiej... błogo- leniwej, jest mniej turystów, sklepy z pamiątkami są zamknięte. W Sobotę wieczorem można spędzić miło czas przyglądając się zabawie lokalesów do muzyki puszczanej z motorówek, kołyszących się miarowo na falach, przy blaskach zachodzącego słońca. Nie ma tutaj klubów więc na pewno nie jest to miejsce dla ludzi którzy marzą o zabawie na wzór tej z Ibizy. Nasi hiszpańscy znajomi, kiedy powiedzieliśmy im jeszcze na Praslin że zostajemy na La Digue na cały tydzień, spytali a co Wy tam będziecie robić? I powiem szczerze że po pierwszej przejażdżce główna trasą, z lekką obawą, uświadomiliśmy sobie że... chyba nasi znajomi mieli słuszność w zadaniu tegoż pytania... Nasze obawy jednak, zostały rozwiane już w kilka godzin później i każdego następnego dnia :) Wyspa ma tyle do zaoferowania że tydzień okazał się zdecydowanie za krótki :D Na naszych hiszpańskich znajomych natrafiamy już pierwszego dnia, oni pojawili się na wyspie dzień wcześniej, od razu umawiamy nas na kolację w knajpie, na którą natrafiliśmy objeżdżając wyspę (Ale o tym miejscu napiszę później) A jak się później okazało, przedłużyli oni swój pobyt o kolejny dzień bo cztery, okazały się zdecydowanie za krótkie.
Jeśli chodzi o nasze lokum to nie będę się za bardzo rozpisywać, wybraliśmy jeden z najtańszych dostępnych domów gościnnych no i powiem szczerze że o ile nie zależy nam na wysokich standardach, to pokój a zwłaszcza łazienka dawała wiele do życzenia ;) ale nie było na tyle zle, żeby szukać czegoś innego. Cena za nocleg zawierała również śniadanie, bardzo monotonne bo jednakowe każdego dnia, ale dość sycące i smaczne. Do dyspozycji mieliśmy też dużą kuchnię i salon a także taras na którym zawsze jedliśmy śniadania :) Przez większość czasu byliśmy jedynymi lokatorami dopiero na dwa dni przed naszym wyjazdem, wprowadziły się dwie pary z Rosji z własnym, rosyjskim płynem do naczyń :D wybaczcie ale musiałam o tym wspomnieć ;) Spotykaliśmy ich niejednokrotnie na plażach, gdzie robili sobie 'profesjonalne' sesje zdjęciowe, było to bardzo ciekawe zjawisko, wzbudzające zainteresowanie wśród wszystkich plażowiczów :)
La Digue jest znana głównie z widoków jakie serwuje plaża Anse source d'Argent. Na plaże tą dojdziemy przez park L'union Estate, do którego wejście jest płatne ale za trzecim razem, z tego co pamiętam, już wchodziliśmy za darmo po pokazaniu wcześniejszych biletów, nawet wtedy kiedy okazało się że je zgubiliśmy ;) W parku znajduje się plantacja wanilii, stare budynki należące do plantacji, zagrody z olbrzymimi żółwiami no i największa atrakcja czyli opisana wyżej plaża. Powiem szczerze że my wybraliśmy się na nią dopiero czwartego dnia pobytu. Po drodze mijaliśmy małe ołtarzyki dekorowane przez tubylców świeżymi kwiatami, faktem przecież jest że zawarcie związku małżeńskiego na Seszelach a zwłaszcza na Anse source d'Argent, to szczyt romantyzmu ;)
Sama ścieżka prowadząca na plażę jest bardzo interesująca, pomiędzy skałami wśród przepięknej roślinności
Plaża najlepiej prezentuje się rano, kiedy nie ma jeszcze ludzi a poza tym poziom wody jest niski, a skały, bo to one są tutaj główna atrakcją, wyglądają najbardziej spektakularnie. Z drugiej zaś strony przez niski poziom wody, widoczne są wszystkie trawy morskie przez co woda tylko w niektórych miejscach jest lazurowa, reszta to ciemne plamy z wodorostów, przez co ciężko jest zrobić dobre zdjęcie.
Skały wyglądają przepięknie również od strony Oceanu, o czym przekonamy się ostatniego dnia podczas rejsu na zachód słońca. Powiem tak, plaża jest urocza, to niesamowite uczucie kiedy patrzy się na żywo na widok który do tej pory był naszym tłem na pulpicie :) niemniej jednak w mojej opinii plaża ta nie jest najpiękniejszą na La Digue. Miano najwspanialszej wędruje do Anse Marron, w południowej części wyspy. Dojście do niej, jak do każdej pięknej na Seszelach nie jest łatwe. Dość dobrą opcją jest wynajęcie sobie przewodnika, który nie dość że bezpiecznie nas do niej doprowadzi i sprowadzi, to jeszcze przygotuje na miejscu smaczny posiłek. Największą popularnością cieszy się Robert, organizuje on tego typu wycieczki i zna go chyba każdy na wyspie, jednak my z jego usług nie skorzystaliśmy, wolimy sami odpoczywać. Mimo iż taka osoba jest opłacana i jest to jej praca to jakoś krępuje mnie to że nosi za nami jedzenie a potem je przygotowuje i czeka aż skończymy wypoczywać... taki trochę dzikus ze mnie ;) A jak zatem dotarliśmy do Anse Marron? Kiedy już pozachwycaliśmy się pięknem Anse source d'Argent, postanowiliśmy iść dalej brzegiem, a potem skałami i tutaj nieopisane okazały się nasze gumowe buty do wody które dawały świetną przyczepność na tych obłych skałach. Widoki były przepiękne, nad nami od strony wyspy znajdowały się wysokie skały o pięknych kształtach tak charakterystycznych dla Seszeli, nawet tak sobie mówiliśmy jakby to fajnie było po nich pochodzić i że widoki z takich wysokości muszą być piękne.... oj gdybyśmy wtedy wiedzieli że będziemy do tego pózniej zmuszeni... idąc przed siebie zauważyliśmy parę, której towarzyszył jeden z lokalesów, patrzył na nas tak, jakby nie chciał żebyśmy za nimi szli, nawet o tym w pierwszej chwili nie pomyśleliśmy... ale zaintrygował nas. Dyskretnie zatem obserwowaliśmy ich trasę. Okazało się to bardzo pomocne gdyż doszliśmy w pewnym momencie do miejsca gdzie plaża kończyła się a zaczynały dość nie przyjazne skały, jedyną opcją było wejście do dżungli, która znajdowała się po naszej lewej stronie i gdyby nie ślady stóp do niej prowadzące, to nie wpadlibyśmy na pomysł że prowadzi tamtędy jakaś droga. Przeprawa przez dżunglę też nie okazała się bułką z masłem, ścieżka była mało widoczna, trzeba było bardzo uważać żeby z niej nie zboczyć, kilka razy zawracaliśmy
w końcu jednak doszliśmy do celu a oczom naszym ukazał się przepiękny, rajski widok :)
Z pierwszej plaży można było przejść między skałami do kolejnej. Na miejscu było tylko parę osób, cisza spokój, lazurowa woda, a dzięki utworzonemu tam naturalnemu basenowi, temperatura wody przekraczała trzydzieści stopni. Najpiękniejsze miejsce na ziemi jakie do tej pory widziałam. Z lazurowej wody w której można było obserwować rybki i jeżowce nie wychodzilibyśmy wcale, naszym zachwytom nad tym miejscem nie było końca...
Około godziny pierwszej, postanowiliśmy wracać. Para z przewodnikiem wyruszyła w przeciwną stronę my jednak postanowiliśmy wracać ta samą trasą... Największy błąd. Poziom wody w ciągu trzech godzin podniósł się tak bardzo, że tam gdzie rano woda sięgała nam do łydek teraz była niemal po szyję... Naszym problemem był brak wodoodpornej torby na nasz sprzęt i to o niego najbardziej się martwiliśmy. Według Krzyska ta sytuacja nie była bez wyjścia bo zawsze mogliśmy zostawić swoje rzeczy gdzieś w skałach i spróbować dopłynąć do naszej plaży a następnego ranka po nie wrócić, tak też po wszystkim radził Petra, nasz gospodarz, który jak się okazuje zajmuje się akcjami ratowniczymi (warto na miejscu zapytać o jego numer telefonu) Postanowiliśmy jednak spróbować jakoś wrócić lądem. Przyznam, że miałam ataki paniki zwłaszcza gdzieś wysoko na skałach, gdzie stopa ludzka często chyba nie dociera o czym świadczyły choćby pajęczyny i wielkie pająki które zagospodarowały każdą niemal szczelinę... To jednak nie było najgorsze, najgorsza była świadomość że jeden niewłaściwy krok i możemy spać w kilku a czasem kilkunastometrową przepaść. Gdy już schodziliśmy do plaży, okazywało się że z niej również nie ma wyjścia i znowu musieliśmy się wspinać. Na jednej z takich plaż znaleźliśmy psiaka strasznie skomlał, więc nie czekając wiele dałam mu nasz mały, ostatni zapas wody, mówiąc że przecież już na pewno nie daleko... od tego momentu wspinaliśmy się jeszcze około dwie godziny... bez kropli wody w palącym słońcu, taki ze mnie dobry samarytanin ;) Będąc tam, uświadomiłam sobie że to takie sytuacje często okazują się tragicznymi i że chyba już stamtąd nie wrócimy... jeszcze nigdy w życiu nie czułam takiego strachu. Po niemal trzech godzinach zeszliśmy w końcu do kolejnej plaży i Krzysiek zdecydował że musimy zaryzykować i spróbować wodą obejść skałę, problem był taki że nigdy nie wiadomo było co się za takową znajdowało. Jeśli w trakcie okazało by się że za pierwszą skałą jest kolejna, no to było by nie ciekawie. Znowu ogarnęła mnie panika, trzeba Wam bowiem wiedzieć że o ile potrafię doskonale pływać to bardzo się boję nieznanych akwenów, wszelakich skał w morzu, pustych basenów i dzikich zbiorników wodnych, więc wizja przejścia sporego odcinka tuż przy skałach w wodzie po szyję, nie wiedząc co nas czeka, nie nastrajała mnie optymistycznie... Fale maja to do siebie że na kilka większych przypada kilka słabszych, wyczekaliśmy ten moment, Krzysiek z plecakiem ze sprzętem nad głową ja z torbą z ręcznikami na plecach (która po wszystkim, nasączona wodą ważyła chyba 30 kg ;) ruszyliśmy... dopadła nas jednak w połowie drogi dość wysoka fala, która na szczęście jednak dla nas i naszego sprzętu nie wyrządziła żadnych szkód, okazało się że za skałą znajdowała się kolejna plaża z której, w końcu! znajdowało się przejście przez dżunglę, którym jak się okazało, doszliśmy do Anse source d'Argent... Moje szczęście było nie do opisania. Zmęczeni ogromnie, marzyliśmy tylko o świeżym soczku i zimnym piwie, marzenia te spełniliśmy tak szybko jak tylko nadarzyła się okazja.
Krzysiek oczywiście potem śmiał się z moich czarnych wizji, miał racje że było kilka opcji i nie była to sytuacja bez wyjścia ale nawet teraz pisząc o tym oblewa mnie zimny pot na myśl, jak mogła się skończyć nasza przygoda. Wszystko potoczyło by się inaczej gdybyśmy poszli w przeciwną stronę czyli tam gdzie udał się przewodnik, tylko kto przypuszczał że poziom wody może wzrosnąć tak szybko.... Na Seszelach znajduje się kilka plaż z ostrzeżeniem o silnych prądach, trzeba na nie zwracać uwagę, znajdują się one tam nie bez powodu. Kiedy ostatniego dnia pobytu wybraliśmy się na rejs na oglądanie zachodu słońca z naszym Petrą i opowiedzieliśmy mu o swojej przygodzie, wspomniał że to się dość często zdarza, nawet nasz rejs troszkę się opóźnił, gdyż wysłał on jednego ze swoich pracowników na ratunek pewnej młodej parze która utknęła w podobnym miejscu co i my, chciał się upewnić że wrócili cali i zdrowi. Opowiedział nam tez o mężczyźnie który wybrał się na wycieczkę i nie wrócił na noc. Od razu wszczęto poszukiwania, znaleziono go dwa dni pozniej ze złamanymi nogami z kamerą w reku, pewno chciał nagrać parę ostatnich słów dla swojej rodziny... tak, niestety już nie żył... Petra opowiedział jeszcze kilka historii na szczęście już ze szczęśliwym zakończeniem. Wizyta w raju może zamienić się w piekło, pamiętajmy o tym. Rada od Petry jest taka, że jeśli już zabłądzimy i zacznie się ściemniać to powinniśmy się zatrzymać i zostać w danym miejscu aż do rana, inaczej może się to skończyć tragicznie. Ale dość tych smutnych opowieści. Chciałabym teraz napisać coś o wspomnianej wcześniej, niesamowitej knajpce na którą natrafiliśmy jeżdżąc po wyspie. Dla tych którzy na La Digue będą, informacja, Restauracja Khamala (choć określenie restauracja to chyba zbyt wielkie słowo) ;) znajduje się po prawej stronie, mijając cmentarz i zjeżdżając z góry, zobaczymy mały, niepozorny znak, z napisem cafe, juice :) skręcamy w prawo i przejeżdżamy przez mostek. Miejsce niepozorne ale serwuje najlepsze i największe szklanki naturalnego soku bez dodatku cukru na wyspie, (nie tak jak w innych miejscach) a do tego nieziemskie jedzenie. Codziennie świeże ryby na różne sposoby, łowione przez właściciela każdego ranka, do tego warzywa i owoce z jego sadu. Trzeba zrobić sobie wcześniejszą rezerwację gdyż są tam tylko dwa stoliki :)
Stołowaliśmy się tam codziennie, a gdy pokazaliśmy nasze odkrycie Hiszpanom, już we czwórkę spędzaliśmy tam niesamowite chwile, razem z Khamalem i jego dziewczyną. Poznaliśmy tam wielu ciekawych ludzi z różnych państ, miedzy innymi parę młodych ludzi z Niemiec, którzy następnego dnia mieli brać ślub na jednej z tutejszych plaż.Tak jak wszędzie i tam za każdym razem przyjeżdżaliśmy na rowerach, pewnego wieczoru, już wracając, Catherina zorientowała się że rower na którym jedzie nie należy do niej. Przypuszczała że jej, zabrała Włoszka która tego wieczoru też stołowała się tam ze swoim chłopkiem. ( Dodam tutaj że takie sytuacje się zdarzają i nie jest to żaden problem wystarczy zgłosić to w punkcie gdzie wynajęło się rower, oni wszyscy znają swoje rowery więc już między sobą się wymieniają:) ) Na La Digue panują w nocy egipskie niemal ciemności za sprawą braku sztucznego oświetlenia i pewnie dlatego nikt niczego nie zauważył. Catherina postanowiła wrócić do Khamala niestety roweru tam nie było. Stojąc tak i zastanawiając się co robić, zerknęłam na swój dwukołowiec... Powiem tylko tak, brzuchy, aż bolały nas ze śmiechu a ubaw mieliśmy całą powrotną drogę do naszego lokum, jeśli dodamy do tego fakt że Khamal zaserwował nam Takamakę (która wybornie smakuje z sokiem ze świeżego kokosa, ma on też specjalną recepturę na Takamakę z dodatkiem ;)) - więc nasze humory już dopisywały i wiele nam nie było trzeba... okazało się że ja mam rower Catheriny a ona mój, przez pomyłkę zwinęłam jej dwukołowe cacko :D Kiedy już na chwilkę ochłonęliśmy, wyłączyliśmy wszystkie nasze latarki i popatrzyliśmy w niebo... Takiego... pięknego i gwieździstego nieba nie widziałam nigdy... i nie wiem czy prędko zobaczę... widok ten jest nie do opisania.... miliony gwiazd, widoczne gołym okiem całe galaktyki, nie mogliśmy oderwać oczu... Wyjątkowo czyste niebo, brak sztucznego światła sprawiło że ten widok mam przed oczyma do dzisiaj, jako coś co do czego będę tęsknić i o czym marzyć...
Kilka słów należy się samemu Khamalowi. Jego niesamowita knajpka jest jednocześnie jego domem , który sam wybudował. Kilka lat wcześniej kupił działkę w skład której wchodzi plaża oraz wzgórze na którym, z tego co mówił, w październiku tego roku ma zacząć budowę resortu. Projekt piękny, troszkę jednak żal, bo ma się wrażenie że jest tam idealnie tak jak jest, prosto, bez niepotrzebnych udziwnień... Khamal znany jest na wyspie również za sprawą swojego psa Snow. Jest to pies z którym jeżdżą razem na rowerze, widok ten jest przekomiczny :D Snow znany jest z kolei z tego że wtedy kiedy Khamal myślał że zaginął, ten w najlepsze wypoczywał w najlepszym pięciogwiazdkowym hotelu na wyspie, rozpieszczany przez turystów :D Imię Snow z kolei dlatego, że Khamal jako posiadacz obywatelstwa Szwajcarskiego i rodziny w tamtejszym kraju, często jeździ na narty w tamte rejony, a że piesek jest biały imię Snow pasuje jak najbardziej :) Trzeba wiedzieć że często ludzie Ci, mam na myśli Seszelczyków, mimo iż żyją w małych chatkach ręcznie wybudowanych i wcale po nich bogactwa nie widać, wcale biedni nie są :) są za to bardzo otwarci i chętni do pomocy, przekonaliśmy się o tym kiedy Khamal, sam zaproponował nam pomoc w zakupie biletów na powrotny prom na Mahe. Jak się bowiem okazało, jako biznesmen no i Seszelczyk, ma on duże zniżki, w ten sposób zaoszczędziliśmy sporo pieniędzy. Załatwił nam również pokój na kilka godzin na Mahe w ostatni dzień pobytu. Mieliśmy dość dużo wolnego czasu przed odlotem i nie bardzo wiedzieliśmy co zrobić z bagażem na ten czas. Khamal wykonał telefon i załatwił nam pobyt u jego mamy w domu gościnnym w sąsiedztwie National Baha'i Centre
a także taxi które odebrało nas z portu, tuż po dopłynięciu. Mamie Khamala oczywiście coś zapłaciliśmy bo nie moglibyśmy nie zapytać ile się należy ale była to tylko kwota symboliczna. Byliśmy i nadal jesteśmy mu niezmiernie wdzięczni, życzymy mu wszystkiego najlepszego i jeśli kiedykolwiek wybierzemy się jeszcze na La Digue to na pewno zatrzymamy się w jego nowym hotelu :)
Ostatnią wyspą którą odwiedziliśmy podczas naszego pobytu, oraz tą która najbardziej namieszała w mojej głowie, była rajska wyspa La Digue. Dlaczego namieszała? Bo zrobiłabym wiele żeby móc tam wrócić a już chyba wszystko żeby zamieszkać tam na stałe. Tutaj pojawią się oczywiście głosy (bo zawsze się takie pojawiają kiedy wspominam że mogłabym w takim rajskim miejscu zamieszkać) a że by mi się to znudziło szybko, a że daleko, a że to... a że tamto... Nie! Piękno nie może się znudzić, dobre samopoczucie wynikające z faktu przebywania wśród natury, na kawałku ziemi oblewanym przez lazurowe, cieple wody Oceanu, wśród radosnych, uśmiechniętych ludzi, ta nieopisana radość i błogostan... to nie może się znudzić, przynajmniej nie mi :) Ktoś powie że na wakacjach zawsze jest fajnie a życie w danym miejscu może nie być aż tak bardzo kolorowe, możliwe , wszystko zależy od podejścia a moje podejście jest mega optymistyczne i powiem szczerze czuję że odnalazła bym się w takiej sytuacji ;) Zresztą, będąc na wakacjach zawsze pod koniec mam takie uczucie zmęczenia troszkę tą wakacyjną rutyną, oraz myśli że chciałabym w danym miejscu zostać ale po to, żeby żyć :) Mam nadzieję, że będzie mi dane kiedyś się przekonać i może przyznać komuś (z negatywnie nastawionych) rację, że raj i piękne widoki mogą się kiedyś znudzić ;)
Po dopłynięciu po około piętnastu minutach do La Digue promem z Praslin, (gdzie na parkingu zostawiliśmy nasze czerwone piccolino z kluczykami pod wycieraczką) i po zejściu na pokład, czekało na nas wszystkich, dość sporo ludzi wymieniających nazwy hotelików i domów gościnnych, troszkę nas to spłoszyło i nauczeni pobytem np w Maroku, na pytania o nazwę naszego lokum po prostu nie opowiadaliśmy nic. Dopiero po wydostaniu się z tego tłumu, podeszliśmy do jegomościa który stał pod szyldem z nazwą naszego domu gościnnego 'Petra'. Ale i on od razu zasypał nas gradem informacji m.in. żeby wynająć rower teraz to będzie taniej, że jego kolega ma tutaj wypożyczalnie, że on pomoże... a w nas od razu zapaliła się lampka alarmowa i odmówiliśmy ;) jak się okazuje niepotrzebnie. Nawet Petra (bo tak będę go nazywać opisując go tutaj, mimo ze to imię jego córki ;)- wybaczcie ale za Chiny nie mogę sobie przypomnieć jego imienia...a Petra pasuje mi do niego idealnie) tłumaczył się nam potem, że oni jako Seszelczycy są bardzo przyjaźni i spontaniczni i że on nie chciał być zle zrozumianym ani nas spłoszyć :) Nie mniej jednak do naszego lokum szliśmy pieszo z plecakami na plecach, w upale, podążając za naszym przewodnikiem jadącym na rowerze :) Po dotarciu na miejsce, po dokonaniu płatności i wszystkich najważniejszych formalności, poprosiliśmy żonę Petry o załatwienie nam rowerów, na które, jak tylko zostały nam je dostarczone, od razu wskoczyliśmy żeby zrobić pierwsze rozeznanie. Bo tak w ogóle, to trzeba Wam wiedzieć że La Digue to taki hmmm mały Amsterdam, rowery są wszędzie, z tą jednak różnicą, że jest to tutaj główny środek transportu.
Czytając o tej wyspie jeszcze przed przylotem, dowiedziałam się że jest to również jedyny środek transportu, dlatego troszkę się zawiodłam kiedy na miejscu okazało się że jednak kilka samochodów po niej jeździ, głównie te, z firmowymi nalepkami z okolicznych pięciogwiazdkowych hoteli. Spotykamy tutaj też sporo małych ciężarówek dowożących towar do sklepów, materiały budowlane, sprzęty AGD itp. Zaskoczyła mnie też duża ilość turystów, na szczęście spotkamy ich sporo tylko w centralnej części, czyli tam, gdzie dobił nasz prom, tam też znajdują się sklepiki z pamiątkami i restauracyjki. Ogólnie, na wyspie o tej porze roku bez problemu można znaleźć puste, niemal dzikie plaże. Sytuacja z tego co opowiadali tubylcy inaczej przedstawia się np. w sierpniu, kiedy odbywa się tutaj festiwal i wyspę zalewają tłumy turystów... Warto być na La Digue w czasie weekendu, wyspa sprawia wrażenie takiej... błogo- leniwej, jest mniej turystów, sklepy z pamiątkami są zamknięte. W Sobotę wieczorem można spędzić miło czas przyglądając się zabawie lokalesów do muzyki puszczanej z motorówek, kołyszących się miarowo na falach, przy blaskach zachodzącego słońca. Nie ma tutaj klubów więc na pewno nie jest to miejsce dla ludzi którzy marzą o zabawie na wzór tej z Ibizy. Nasi hiszpańscy znajomi, kiedy powiedzieliśmy im jeszcze na Praslin że zostajemy na La Digue na cały tydzień, spytali a co Wy tam będziecie robić? I powiem szczerze że po pierwszej przejażdżce główna trasą, z lekką obawą, uświadomiliśmy sobie że... chyba nasi znajomi mieli słuszność w zadaniu tegoż pytania... Nasze obawy jednak, zostały rozwiane już w kilka godzin później i każdego następnego dnia :) Wyspa ma tyle do zaoferowania że tydzień okazał się zdecydowanie za krótki :D Na naszych hiszpańskich znajomych natrafiamy już pierwszego dnia, oni pojawili się na wyspie dzień wcześniej, od razu umawiamy nas na kolację w knajpie, na którą natrafiliśmy objeżdżając wyspę (Ale o tym miejscu napiszę później) A jak się później okazało, przedłużyli oni swój pobyt o kolejny dzień bo cztery, okazały się zdecydowanie za krótkie.
Jeśli chodzi o nasze lokum to nie będę się za bardzo rozpisywać, wybraliśmy jeden z najtańszych dostępnych domów gościnnych no i powiem szczerze że o ile nie zależy nam na wysokich standardach, to pokój a zwłaszcza łazienka dawała wiele do życzenia ;) ale nie było na tyle zle, żeby szukać czegoś innego. Cena za nocleg zawierała również śniadanie, bardzo monotonne bo jednakowe każdego dnia, ale dość sycące i smaczne. Do dyspozycji mieliśmy też dużą kuchnię i salon a także taras na którym zawsze jedliśmy śniadania :) Przez większość czasu byliśmy jedynymi lokatorami dopiero na dwa dni przed naszym wyjazdem, wprowadziły się dwie pary z Rosji z własnym, rosyjskim płynem do naczyń :D wybaczcie ale musiałam o tym wspomnieć ;) Spotykaliśmy ich niejednokrotnie na plażach, gdzie robili sobie 'profesjonalne' sesje zdjęciowe, było to bardzo ciekawe zjawisko, wzbudzające zainteresowanie wśród wszystkich plażowiczów :)
La Digue jest znana głównie z widoków jakie serwuje plaża Anse source d'Argent. Na plaże tą dojdziemy przez park L'union Estate, do którego wejście jest płatne ale za trzecim razem, z tego co pamiętam, już wchodziliśmy za darmo po pokazaniu wcześniejszych biletów, nawet wtedy kiedy okazało się że je zgubiliśmy ;) W parku znajduje się plantacja wanilii, stare budynki należące do plantacji, zagrody z olbrzymimi żółwiami no i największa atrakcja czyli opisana wyżej plaża. Powiem szczerze że my wybraliśmy się na nią dopiero czwartego dnia pobytu. Po drodze mijaliśmy małe ołtarzyki dekorowane przez tubylców świeżymi kwiatami, faktem przecież jest że zawarcie związku małżeńskiego na Seszelach a zwłaszcza na Anse source d'Argent, to szczyt romantyzmu ;)
Sama ścieżka prowadząca na plażę jest bardzo interesująca, pomiędzy skałami wśród przepięknej roślinności
Plaża najlepiej prezentuje się rano, kiedy nie ma jeszcze ludzi a poza tym poziom wody jest niski, a skały, bo to one są tutaj główna atrakcją, wyglądają najbardziej spektakularnie. Z drugiej zaś strony przez niski poziom wody, widoczne są wszystkie trawy morskie przez co woda tylko w niektórych miejscach jest lazurowa, reszta to ciemne plamy z wodorostów, przez co ciężko jest zrobić dobre zdjęcie.
Skały wyglądają przepięknie również od strony Oceanu, o czym przekonamy się ostatniego dnia podczas rejsu na zachód słońca. Powiem tak, plaża jest urocza, to niesamowite uczucie kiedy patrzy się na żywo na widok który do tej pory był naszym tłem na pulpicie :) niemniej jednak w mojej opinii plaża ta nie jest najpiękniejszą na La Digue. Miano najwspanialszej wędruje do Anse Marron, w południowej części wyspy. Dojście do niej, jak do każdej pięknej na Seszelach nie jest łatwe. Dość dobrą opcją jest wynajęcie sobie przewodnika, który nie dość że bezpiecznie nas do niej doprowadzi i sprowadzi, to jeszcze przygotuje na miejscu smaczny posiłek. Największą popularnością cieszy się Robert, organizuje on tego typu wycieczki i zna go chyba każdy na wyspie, jednak my z jego usług nie skorzystaliśmy, wolimy sami odpoczywać. Mimo iż taka osoba jest opłacana i jest to jej praca to jakoś krępuje mnie to że nosi za nami jedzenie a potem je przygotowuje i czeka aż skończymy wypoczywać... taki trochę dzikus ze mnie ;) A jak zatem dotarliśmy do Anse Marron? Kiedy już pozachwycaliśmy się pięknem Anse source d'Argent, postanowiliśmy iść dalej brzegiem, a potem skałami i tutaj nieopisane okazały się nasze gumowe buty do wody które dawały świetną przyczepność na tych obłych skałach. Widoki były przepiękne, nad nami od strony wyspy znajdowały się wysokie skały o pięknych kształtach tak charakterystycznych dla Seszeli, nawet tak sobie mówiliśmy jakby to fajnie było po nich pochodzić i że widoki z takich wysokości muszą być piękne.... oj gdybyśmy wtedy wiedzieli że będziemy do tego pózniej zmuszeni... idąc przed siebie zauważyliśmy parę, której towarzyszył jeden z lokalesów, patrzył na nas tak, jakby nie chciał żebyśmy za nimi szli, nawet o tym w pierwszej chwili nie pomyśleliśmy... ale zaintrygował nas. Dyskretnie zatem obserwowaliśmy ich trasę. Okazało się to bardzo pomocne gdyż doszliśmy w pewnym momencie do miejsca gdzie plaża kończyła się a zaczynały dość nie przyjazne skały, jedyną opcją było wejście do dżungli, która znajdowała się po naszej lewej stronie i gdyby nie ślady stóp do niej prowadzące, to nie wpadlibyśmy na pomysł że prowadzi tamtędy jakaś droga. Przeprawa przez dżunglę też nie okazała się bułką z masłem, ścieżka była mało widoczna, trzeba było bardzo uważać żeby z niej nie zboczyć, kilka razy zawracaliśmy
w końcu jednak doszliśmy do celu a oczom naszym ukazał się przepiękny, rajski widok :)
Z pierwszej plaży można było przejść między skałami do kolejnej. Na miejscu było tylko parę osób, cisza spokój, lazurowa woda, a dzięki utworzonemu tam naturalnemu basenowi, temperatura wody przekraczała trzydzieści stopni. Najpiękniejsze miejsce na ziemi jakie do tej pory widziałam. Z lazurowej wody w której można było obserwować rybki i jeżowce nie wychodzilibyśmy wcale, naszym zachwytom nad tym miejscem nie było końca...
Około godziny pierwszej, postanowiliśmy wracać. Para z przewodnikiem wyruszyła w przeciwną stronę my jednak postanowiliśmy wracać ta samą trasą... Największy błąd. Poziom wody w ciągu trzech godzin podniósł się tak bardzo, że tam gdzie rano woda sięgała nam do łydek teraz była niemal po szyję... Naszym problemem był brak wodoodpornej torby na nasz sprzęt i to o niego najbardziej się martwiliśmy. Według Krzyska ta sytuacja nie była bez wyjścia bo zawsze mogliśmy zostawić swoje rzeczy gdzieś w skałach i spróbować dopłynąć do naszej plaży a następnego ranka po nie wrócić, tak też po wszystkim radził Petra, nasz gospodarz, który jak się okazuje zajmuje się akcjami ratowniczymi (warto na miejscu zapytać o jego numer telefonu) Postanowiliśmy jednak spróbować jakoś wrócić lądem. Przyznam, że miałam ataki paniki zwłaszcza gdzieś wysoko na skałach, gdzie stopa ludzka często chyba nie dociera o czym świadczyły choćby pajęczyny i wielkie pająki które zagospodarowały każdą niemal szczelinę... To jednak nie było najgorsze, najgorsza była świadomość że jeden niewłaściwy krok i możemy spać w kilku a czasem kilkunastometrową przepaść. Gdy już schodziliśmy do plaży, okazywało się że z niej również nie ma wyjścia i znowu musieliśmy się wspinać. Na jednej z takich plaż znaleźliśmy psiaka strasznie skomlał, więc nie czekając wiele dałam mu nasz mały, ostatni zapas wody, mówiąc że przecież już na pewno nie daleko... od tego momentu wspinaliśmy się jeszcze około dwie godziny... bez kropli wody w palącym słońcu, taki ze mnie dobry samarytanin ;) Będąc tam, uświadomiłam sobie że to takie sytuacje często okazują się tragicznymi i że chyba już stamtąd nie wrócimy... jeszcze nigdy w życiu nie czułam takiego strachu. Po niemal trzech godzinach zeszliśmy w końcu do kolejnej plaży i Krzysiek zdecydował że musimy zaryzykować i spróbować wodą obejść skałę, problem był taki że nigdy nie wiadomo było co się za takową znajdowało. Jeśli w trakcie okazało by się że za pierwszą skałą jest kolejna, no to było by nie ciekawie. Znowu ogarnęła mnie panika, trzeba Wam bowiem wiedzieć że o ile potrafię doskonale pływać to bardzo się boję nieznanych akwenów, wszelakich skał w morzu, pustych basenów i dzikich zbiorników wodnych, więc wizja przejścia sporego odcinka tuż przy skałach w wodzie po szyję, nie wiedząc co nas czeka, nie nastrajała mnie optymistycznie... Fale maja to do siebie że na kilka większych przypada kilka słabszych, wyczekaliśmy ten moment, Krzysiek z plecakiem ze sprzętem nad głową ja z torbą z ręcznikami na plecach (która po wszystkim, nasączona wodą ważyła chyba 30 kg ;) ruszyliśmy... dopadła nas jednak w połowie drogi dość wysoka fala, która na szczęście jednak dla nas i naszego sprzętu nie wyrządziła żadnych szkód, okazało się że za skałą znajdowała się kolejna plaża z której, w końcu! znajdowało się przejście przez dżunglę, którym jak się okazało, doszliśmy do Anse source d'Argent... Moje szczęście było nie do opisania. Zmęczeni ogromnie, marzyliśmy tylko o świeżym soczku i zimnym piwie, marzenia te spełniliśmy tak szybko jak tylko nadarzyła się okazja.
Krzysiek oczywiście potem śmiał się z moich czarnych wizji, miał racje że było kilka opcji i nie była to sytuacja bez wyjścia ale nawet teraz pisząc o tym oblewa mnie zimny pot na myśl, jak mogła się skończyć nasza przygoda. Wszystko potoczyło by się inaczej gdybyśmy poszli w przeciwną stronę czyli tam gdzie udał się przewodnik, tylko kto przypuszczał że poziom wody może wzrosnąć tak szybko.... Na Seszelach znajduje się kilka plaż z ostrzeżeniem o silnych prądach, trzeba na nie zwracać uwagę, znajdują się one tam nie bez powodu. Kiedy ostatniego dnia pobytu wybraliśmy się na rejs na oglądanie zachodu słońca z naszym Petrą i opowiedzieliśmy mu o swojej przygodzie, wspomniał że to się dość często zdarza, nawet nasz rejs troszkę się opóźnił, gdyż wysłał on jednego ze swoich pracowników na ratunek pewnej młodej parze która utknęła w podobnym miejscu co i my, chciał się upewnić że wrócili cali i zdrowi. Opowiedział nam tez o mężczyźnie który wybrał się na wycieczkę i nie wrócił na noc. Od razu wszczęto poszukiwania, znaleziono go dwa dni pozniej ze złamanymi nogami z kamerą w reku, pewno chciał nagrać parę ostatnich słów dla swojej rodziny... tak, niestety już nie żył... Petra opowiedział jeszcze kilka historii na szczęście już ze szczęśliwym zakończeniem. Wizyta w raju może zamienić się w piekło, pamiętajmy o tym. Rada od Petry jest taka, że jeśli już zabłądzimy i zacznie się ściemniać to powinniśmy się zatrzymać i zostać w danym miejscu aż do rana, inaczej może się to skończyć tragicznie. Ale dość tych smutnych opowieści. Chciałabym teraz napisać coś o wspomnianej wcześniej, niesamowitej knajpce na którą natrafiliśmy jeżdżąc po wyspie. Dla tych którzy na La Digue będą, informacja, Restauracja Khamala (choć określenie restauracja to chyba zbyt wielkie słowo) ;) znajduje się po prawej stronie, mijając cmentarz i zjeżdżając z góry, zobaczymy mały, niepozorny znak, z napisem cafe, juice :) skręcamy w prawo i przejeżdżamy przez mostek. Miejsce niepozorne ale serwuje najlepsze i największe szklanki naturalnego soku bez dodatku cukru na wyspie, (nie tak jak w innych miejscach) a do tego nieziemskie jedzenie. Codziennie świeże ryby na różne sposoby, łowione przez właściciela każdego ranka, do tego warzywa i owoce z jego sadu. Trzeba zrobić sobie wcześniejszą rezerwację gdyż są tam tylko dwa stoliki :)
Stołowaliśmy się tam codziennie, a gdy pokazaliśmy nasze odkrycie Hiszpanom, już we czwórkę spędzaliśmy tam niesamowite chwile, razem z Khamalem i jego dziewczyną. Poznaliśmy tam wielu ciekawych ludzi z różnych państ, miedzy innymi parę młodych ludzi z Niemiec, którzy następnego dnia mieli brać ślub na jednej z tutejszych plaż.Tak jak wszędzie i tam za każdym razem przyjeżdżaliśmy na rowerach, pewnego wieczoru, już wracając, Catherina zorientowała się że rower na którym jedzie nie należy do niej. Przypuszczała że jej, zabrała Włoszka która tego wieczoru też stołowała się tam ze swoim chłopkiem. ( Dodam tutaj że takie sytuacje się zdarzają i nie jest to żaden problem wystarczy zgłosić to w punkcie gdzie wynajęło się rower, oni wszyscy znają swoje rowery więc już między sobą się wymieniają:) ) Na La Digue panują w nocy egipskie niemal ciemności za sprawą braku sztucznego oświetlenia i pewnie dlatego nikt niczego nie zauważył. Catherina postanowiła wrócić do Khamala niestety roweru tam nie było. Stojąc tak i zastanawiając się co robić, zerknęłam na swój dwukołowiec... Powiem tylko tak, brzuchy, aż bolały nas ze śmiechu a ubaw mieliśmy całą powrotną drogę do naszego lokum, jeśli dodamy do tego fakt że Khamal zaserwował nam Takamakę (która wybornie smakuje z sokiem ze świeżego kokosa, ma on też specjalną recepturę na Takamakę z dodatkiem ;)) - więc nasze humory już dopisywały i wiele nam nie było trzeba... okazało się że ja mam rower Catheriny a ona mój, przez pomyłkę zwinęłam jej dwukołowe cacko :D Kiedy już na chwilkę ochłonęliśmy, wyłączyliśmy wszystkie nasze latarki i popatrzyliśmy w niebo... Takiego... pięknego i gwieździstego nieba nie widziałam nigdy... i nie wiem czy prędko zobaczę... widok ten jest nie do opisania.... miliony gwiazd, widoczne gołym okiem całe galaktyki, nie mogliśmy oderwać oczu... Wyjątkowo czyste niebo, brak sztucznego światła sprawiło że ten widok mam przed oczyma do dzisiaj, jako coś co do czego będę tęsknić i o czym marzyć...
Kilka słów należy się samemu Khamalowi. Jego niesamowita knajpka jest jednocześnie jego domem , który sam wybudował. Kilka lat wcześniej kupił działkę w skład której wchodzi plaża oraz wzgórze na którym, z tego co mówił, w październiku tego roku ma zacząć budowę resortu. Projekt piękny, troszkę jednak żal, bo ma się wrażenie że jest tam idealnie tak jak jest, prosto, bez niepotrzebnych udziwnień... Khamal znany jest na wyspie również za sprawą swojego psa Snow. Jest to pies z którym jeżdżą razem na rowerze, widok ten jest przekomiczny :D Snow znany jest z kolei z tego że wtedy kiedy Khamal myślał że zaginął, ten w najlepsze wypoczywał w najlepszym pięciogwiazdkowym hotelu na wyspie, rozpieszczany przez turystów :D Imię Snow z kolei dlatego, że Khamal jako posiadacz obywatelstwa Szwajcarskiego i rodziny w tamtejszym kraju, często jeździ na narty w tamte rejony, a że piesek jest biały imię Snow pasuje jak najbardziej :) Trzeba wiedzieć że często ludzie Ci, mam na myśli Seszelczyków, mimo iż żyją w małych chatkach ręcznie wybudowanych i wcale po nich bogactwa nie widać, wcale biedni nie są :) są za to bardzo otwarci i chętni do pomocy, przekonaliśmy się o tym kiedy Khamal, sam zaproponował nam pomoc w zakupie biletów na powrotny prom na Mahe. Jak się bowiem okazało, jako biznesmen no i Seszelczyk, ma on duże zniżki, w ten sposób zaoszczędziliśmy sporo pieniędzy. Załatwił nam również pokój na kilka godzin na Mahe w ostatni dzień pobytu. Mieliśmy dość dużo wolnego czasu przed odlotem i nie bardzo wiedzieliśmy co zrobić z bagażem na ten czas. Khamal wykonał telefon i załatwił nam pobyt u jego mamy w domu gościnnym w sąsiedztwie National Baha'i Centre
a także taxi które odebrało nas z portu, tuż po dopłynięciu. Mamie Khamala oczywiście coś zapłaciliśmy bo nie moglibyśmy nie zapytać ile się należy ale była to tylko kwota symboliczna. Byliśmy i nadal jesteśmy mu niezmiernie wdzięczni, życzymy mu wszystkiego najlepszego i jeśli kiedykolwiek wybierzemy się jeszcze na La Digue to na pewno zatrzymamy się w jego nowym hotelu :)
W czerwcu 2016 roku dotarła do nas ogromnie smutna informacja, Khamal zmarł tragicznie w wypadku samochodowym na Mahe... Ciężko jest nam w to uwierzyć, La Digue bez Khamala nie będzie już tym samym miejscem... RIP Khamal
Któregoś dnia razem z naszymi hiszpańskimi znajomymi wybraliśmy się na nurkowanie z rurką, na małą, urocza wysepkę Coco. Pogoda nas niestety nie rozpieściła, całą drogę na wyspę zacinał nam prosto w oczy deszcz, niebo było zachmurzone, już na miejscu zza chmur wychodziło co prawda co jakiś czas nieśmiało słońce jednak przypuszczam że w promieniach słońca widoki są jeszcze ładniejsze. Pod wodą mimo wszystko było przepiękne, rafa i kolorowe rybki, Krzysiek natrafił nawet na żółwia który troszkę się nawet 'stawiał', pewnie niezadowolony że wkraczamy na jego teren :)
Braliśmy nawet pod uwagę, żeby wrócić tutaj kolejnego dnia, zrezygnowaliśmy jednak w zamian serwując sobie rejs ostatniego wieczoru. Od naszego gospodarza dowiedzieliśmy się że rafa ta, kilka lat temu zanim przyszło niszczycielskie tsunami była przepięknym ogrodem, pełnym kolorów i życia, Petra wątpił że zobaczy w swoim życiu jeszcze kiedyś coś tak pięknego...
Na La Digue jest bardzo dużo przepięknych plaż. Tak jak już wcześniej napisałam do znacznej części dojazd lub dojście jest dość ekstremalne, ale warte każdego poświęcenia. Jedną z ciekawych plaż jest Anse Caiman, można ja zobaczyć z miejsca gdzie droga się kończy a zaczynają skały, kilka minut od Anse Banane. Możemy się dostać na nią na dwa sposoby, idąc wodą lub skałami. My zdecydowaliśmy się na tą drugą opcję i w skali trudności od 0 do 10 oceniłam ją na 7 ;) nie polecam wybierać się tam z małymi dziećmi. Przejścia między szczelinami są bardzo wąskie i strome, do celu prowadzą nas białe namalowane na skałach strzałki ale czasem tak jak i nowoczesny GPS, one też potrafią wyprowadzić nas w przysłowiowe pole :D O ile rano można przejść na plażę wodą to po południu może to sprawić już pewien problem, ze względu na przypływ. Plaża jest malutka i zazwyczaj bezludna, w głębi znajduje się stary, opuszczony domek.
Jeśli mamy ochotę, to z tego miejsca możemy wybrać się na wspaniałą Anse Cocos, od której dzieli nas jakieś piętnaście minut drogi przez skały i dżunglę.
Urokliwych miejsc i plaż na wyspie tej nie brakuje, byliśmy na każdej możliwej z wyjątkiem Anse Songe, ale za to mogliśmy ją zobaczyć ostatniego dnia z łodzi. Cieszę się że mieliśmy na tyle czasu że mogliśmy zobaczyć tyle pięknych miejsc. Jeden czy dwa dni to zdecydowanie za mało.
Przejechaliśmy chyba każdą możliwą dróżkę, nabiliśmy mnóstwo kilometrów. Bo o ile plaże piękne a lazurowe wody kuszące, to ileż można leżeć plackiem na plaży :)
Podejmowaliśmy próby ale kończyło się zazwyczaj na godzince i zaraz zastanawialiśmy się gdzie by się tu wybrać. A jezdząc można o wiele więcej zobaczyć, a to żółwia przechadzającego się po drodze- wabik na turystów ;)
a to młodą parę szykującą się na ślub oraz ich iście seszelską limuzynę
można podejrzeć życie tubylców, ich ranne kąpiele w Oceanie, ogromne nietoperze które latają nad głowami nawet w dzień. Możemy się zapatrzeć, zamarzyć, zakochać... Takie są Seszele, raz zobaczone, zostają w Sercu na zawsze :)
Na rejs dookoła wyspy, na zachód słońca, ostatniego wieczoru naszego pobytu w raju, wybraliśmy się z Petrą, przygotował dla nas niespodziankę w postaci szampana którego wypiliśmy, podziwiając zniewalające widoki.
Pokazał nam skałę przypominająca żółwia
opowiedział ciekawe historie, uświadomił że jakieś trzy dni drogi od La Digue znajdują się dzikie wyspy nie zamieszkałe przez ludzi, gdzie ryby podpływają do człowieka i kąsają go gdyż jeszcze nie wiedzą że trzeba się go bać... ;), wyspy pełne ogromnych żółwi, ptaków... miło było słuchać że są jeszcze na świecie miejsca gdzie ludzka stopa na dobre nie stanęła. Opowiedział o tsunami które nawiedziło Seszele, o tym ze stracił swoją wspaniałą łódź ze szklanym dnem, którą posiadał jako jedyny na wyspie i o tym że 15-20 lat temu wyspa ta była prawdziwym rajem, a turystów była tylko garstka. Mijając Krzyż na jednym ze wzgórz opowiedział że stoi On tam na cześć wszystkich tych którzy utonęli w tych wodach.
W czasach kiedy jeszcze nie było dróg, rano kiedy woda była płytka nie było problemu z przedostaniem się do centralnej części wyspy, wieczorem mężczyzni, już po paru 'głębszych', przypominali sobie że w domach czekają na nich żony z dziećmi. Niestety przypływ sprawiał że poziom wody znacznie się podnosił i często topili się nie wracając już nigdy do domu. I to właśnie na ich cześć stoi tam ten Krzyż.W atmosferze nostalgii z powodu kończącej się przygody ale też i zachwytów, nadziei i szczęścia podziwialiśmy ostatni magiczny zachód słońca na Seszelach... piękne, miękkie kolory padające na rozkołysane wody zwiastowały koniec dnia i zapowiedz kolejnej gwieździstej, magicznej, rajskiej nocy.
Seszele przez wielu uważane są za destynację marzeń, niejednokrotnie czytałam o tym zakątku świata jako o raju na ziemi... I moim marzeniem od lat było to, żeby kiedyś ten raj zobaczyć i kiedy już to pragnienie zrealizowałam- nie zawiodłam się. Wspaniałe widoki, przepiękna flora i fauna, lazur wody, błękit nieba... Roześmiani ludzie, słońce, piasek pod stopami a do tego wspaniałe zachody słońca i niebo pełne gwiazd. Zakochałam się w Seszelach na dobre. To miejsce do którego chcę wracać, to miejsce, w rytm którego bije moje serce.
TROCHĘ SUCHYCH FAKTÓW:
- Cena za prom na trasie Praslin- La Digue- ok. e15 za osobę, poniżej zamieszczam zdjęcie które zrobiłam na La Digue, przedstawia on ceny promów m.in. na Mahe, są tam ceny dla lokalesów oraz dla turystów, różnice jak wspominałam dość spore
- nocleg w 'Petra's guest house- e70 za noc ze śniadaniem, jest też opcja kolacji za e10, początkowo byliśmy na nią zdecydowani, po przybyciu na miejsce okazało się jednak że Jacqueline, właścicielka przeszła co dopiero chorobę i była osłabiona w związku z tym kolacje nie były serwowane,
- cena za rejs 2+1 czyli ja i Krzysiek plus Petra- skipper- e150 za około 2,5h, w cenie dostaliśmy szampana
-rejs na wyspę Coco ok e45 za osobę,
- rower 100 rupii za dzień za osobę
- kolacja u Khamala (składająca się przeważnie z soku, wody, dwóch rodzai ryb z ryżem i warzywami lub owocami plus deser wszystko X2!) około 600rupii. Khamal nie serwuje alkoholu ale nie było problemu z tym żeby przynieść swój własny.
- sok owocowy w zależności od miejsca od 60 do 90 rupii, u Khamala około 30-40 rupii
- na La Digue jest sporo restauracji i barów na wynos gdzie można zjeść taniej'
- jest dużo sklepów spożywczo- kosmetycznych'
- bankomaty dostępne bez problemu, tylko tak jak pisałam w którymś z poprzednich postów, jest kilka banków na Seszelach a nie wszystkie obsługują nasze europejskie karty, tak więc no panic jeśli bankomat nie wypłacił nam pieniążków, spróbujmy w kolejnym, innego banku ;)
-latarka a najlepiej czołówka- niezbędna :)
- obuwie z gumowa podeszwą- niezbędne :)
Któregoś dnia razem z naszymi hiszpańskimi znajomymi wybraliśmy się na nurkowanie z rurką, na małą, urocza wysepkę Coco. Pogoda nas niestety nie rozpieściła, całą drogę na wyspę zacinał nam prosto w oczy deszcz, niebo było zachmurzone, już na miejscu zza chmur wychodziło co prawda co jakiś czas nieśmiało słońce jednak przypuszczam że w promieniach słońca widoki są jeszcze ładniejsze. Pod wodą mimo wszystko było przepiękne, rafa i kolorowe rybki, Krzysiek natrafił nawet na żółwia który troszkę się nawet 'stawiał', pewnie niezadowolony że wkraczamy na jego teren :)
Braliśmy nawet pod uwagę, żeby wrócić tutaj kolejnego dnia, zrezygnowaliśmy jednak w zamian serwując sobie rejs ostatniego wieczoru. Od naszego gospodarza dowiedzieliśmy się że rafa ta, kilka lat temu zanim przyszło niszczycielskie tsunami była przepięknym ogrodem, pełnym kolorów i życia, Petra wątpił że zobaczy w swoim życiu jeszcze kiedyś coś tak pięknego...
Na La Digue jest bardzo dużo przepięknych plaż. Tak jak już wcześniej napisałam do znacznej części dojazd lub dojście jest dość ekstremalne, ale warte każdego poświęcenia. Jedną z ciekawych plaż jest Anse Caiman, można ja zobaczyć z miejsca gdzie droga się kończy a zaczynają skały, kilka minut od Anse Banane. Możemy się dostać na nią na dwa sposoby, idąc wodą lub skałami. My zdecydowaliśmy się na tą drugą opcję i w skali trudności od 0 do 10 oceniłam ją na 7 ;) nie polecam wybierać się tam z małymi dziećmi. Przejścia między szczelinami są bardzo wąskie i strome, do celu prowadzą nas białe namalowane na skałach strzałki ale czasem tak jak i nowoczesny GPS, one też potrafią wyprowadzić nas w przysłowiowe pole :D O ile rano można przejść na plażę wodą to po południu może to sprawić już pewien problem, ze względu na przypływ. Plaża jest malutka i zazwyczaj bezludna, w głębi znajduje się stary, opuszczony domek.
Jeśli mamy ochotę, to z tego miejsca możemy wybrać się na wspaniałą Anse Cocos, od której dzieli nas jakieś piętnaście minut drogi przez skały i dżunglę.
Urokliwych miejsc i plaż na wyspie tej nie brakuje, byliśmy na każdej możliwej z wyjątkiem Anse Songe, ale za to mogliśmy ją zobaczyć ostatniego dnia z łodzi. Cieszę się że mieliśmy na tyle czasu że mogliśmy zobaczyć tyle pięknych miejsc. Jeden czy dwa dni to zdecydowanie za mało.
Przejechaliśmy chyba każdą możliwą dróżkę, nabiliśmy mnóstwo kilometrów. Bo o ile plaże piękne a lazurowe wody kuszące, to ileż można leżeć plackiem na plaży :)
Podejmowaliśmy próby ale kończyło się zazwyczaj na godzince i zaraz zastanawialiśmy się gdzie by się tu wybrać. A jezdząc można o wiele więcej zobaczyć, a to żółwia przechadzającego się po drodze- wabik na turystów ;)
a to młodą parę szykującą się na ślub oraz ich iście seszelską limuzynę
można podejrzeć życie tubylców, ich ranne kąpiele w Oceanie, ogromne nietoperze które latają nad głowami nawet w dzień. Możemy się zapatrzeć, zamarzyć, zakochać... Takie są Seszele, raz zobaczone, zostają w Sercu na zawsze :)
Na rejs dookoła wyspy, na zachód słońca, ostatniego wieczoru naszego pobytu w raju, wybraliśmy się z Petrą, przygotował dla nas niespodziankę w postaci szampana którego wypiliśmy, podziwiając zniewalające widoki.
Pokazał nam skałę przypominająca żółwia
opowiedział ciekawe historie, uświadomił że jakieś trzy dni drogi od La Digue znajdują się dzikie wyspy nie zamieszkałe przez ludzi, gdzie ryby podpływają do człowieka i kąsają go gdyż jeszcze nie wiedzą że trzeba się go bać... ;), wyspy pełne ogromnych żółwi, ptaków... miło było słuchać że są jeszcze na świecie miejsca gdzie ludzka stopa na dobre nie stanęła. Opowiedział o tsunami które nawiedziło Seszele, o tym ze stracił swoją wspaniałą łódź ze szklanym dnem, którą posiadał jako jedyny na wyspie i o tym że 15-20 lat temu wyspa ta była prawdziwym rajem, a turystów była tylko garstka. Mijając Krzyż na jednym ze wzgórz opowiedział że stoi On tam na cześć wszystkich tych którzy utonęli w tych wodach.
W czasach kiedy jeszcze nie było dróg, rano kiedy woda była płytka nie było problemu z przedostaniem się do centralnej części wyspy, wieczorem mężczyzni, już po paru 'głębszych', przypominali sobie że w domach czekają na nich żony z dziećmi. Niestety przypływ sprawiał że poziom wody znacznie się podnosił i często topili się nie wracając już nigdy do domu. I to właśnie na ich cześć stoi tam ten Krzyż.W atmosferze nostalgii z powodu kończącej się przygody ale też i zachwytów, nadziei i szczęścia podziwialiśmy ostatni magiczny zachód słońca na Seszelach... piękne, miękkie kolory padające na rozkołysane wody zwiastowały koniec dnia i zapowiedz kolejnej gwieździstej, magicznej, rajskiej nocy.
Seszele przez wielu uważane są za destynację marzeń, niejednokrotnie czytałam o tym zakątku świata jako o raju na ziemi... I moim marzeniem od lat było to, żeby kiedyś ten raj zobaczyć i kiedy już to pragnienie zrealizowałam- nie zawiodłam się. Wspaniałe widoki, przepiękna flora i fauna, lazur wody, błękit nieba... Roześmiani ludzie, słońce, piasek pod stopami a do tego wspaniałe zachody słońca i niebo pełne gwiazd. Zakochałam się w Seszelach na dobre. To miejsce do którego chcę wracać, to miejsce, w rytm którego bije moje serce.
TROCHĘ SUCHYCH FAKTÓW:
- Cena za prom na trasie Praslin- La Digue- ok. e15 za osobę, poniżej zamieszczam zdjęcie które zrobiłam na La Digue, przedstawia on ceny promów m.in. na Mahe, są tam ceny dla lokalesów oraz dla turystów, różnice jak wspominałam dość spore
- nocleg w 'Petra's guest house- e70 za noc ze śniadaniem, jest też opcja kolacji za e10, początkowo byliśmy na nią zdecydowani, po przybyciu na miejsce okazało się jednak że Jacqueline, właścicielka przeszła co dopiero chorobę i była osłabiona w związku z tym kolacje nie były serwowane,
- cena za rejs 2+1 czyli ja i Krzysiek plus Petra- skipper- e150 za około 2,5h, w cenie dostaliśmy szampana
-rejs na wyspę Coco ok e45 za osobę,
- rower 100 rupii za dzień za osobę
- kolacja u Khamala (składająca się przeważnie z soku, wody, dwóch rodzai ryb z ryżem i warzywami lub owocami plus deser wszystko X2!) około 600rupii. Khamal nie serwuje alkoholu ale nie było problemu z tym żeby przynieść swój własny.
- sok owocowy w zależności od miejsca od 60 do 90 rupii, u Khamala około 30-40 rupii
- na La Digue jest sporo restauracji i barów na wynos gdzie można zjeść taniej'
- jest dużo sklepów spożywczo- kosmetycznych'
- bankomaty dostępne bez problemu, tylko tak jak pisałam w którymś z poprzednich postów, jest kilka banków na Seszelach a nie wszystkie obsługują nasze europejskie karty, tak więc no panic jeśli bankomat nie wypłacił nam pieniążków, spróbujmy w kolejnym, innego banku ;)
-latarka a najlepiej czołówka- niezbędna :)
- obuwie z gumowa podeszwą- niezbędne :)