Święta już całkiem blisko, Sylwester i Nowy Rok również i w związku z tym postanowiłam wrócić pamięcią i napisać troszkę o naszej noworocznej podróży w 2010/2011 roku.
                   Nasz rejs zaplanowaliśmy około pół roku wcześniej, mmmm do tej pory pamiętam ten niecierpliwy czas oczekiwania i podekscytowanie z tym związane, zresztą w tej chwili targają mną podobne emocje na myśl o zaplanowanej na przyszły rok wycieczce :)
                    Naszą przygodę w 2010/2011 roku zaczęliśmy 26 grudnia, wtedy też  wraz ze znajomymi weszliśmy na pokład samolotu którym dolecieliśmy do Paryża (gdzie zostaliśmy na noc) a następnie na karaibską wyspę Martynikę na której spędziliśmy miły wieczór zapoznawczy z resztą załogi, już na naszym katamaranie który miał nam zastąpić dom na kolejne dziesięć dni.


Pamiętam ten pierwszy wieczór na Martynice i to niesamowite uczucie że w Europie pozostawiło się za sobą zimę, wiatr i pluchę a tutaj oto mimo póznych godzin mamy wysokie temperatury, błogie ciepełko... już pierwszego wieczoru nie obyło się bez przygód, kilka godzin szukaliśmy naszego znajomego, przez głowy przechodziły nam już najczarniejsze scenariusze, znalazł się jednak cały i zdrowy, potwierdził się tutaj tylko schemat że Karaiby potrafią wciągnąć bez reszty ;) ;D
                      Po ekscytującej nocy przyszedł czas na załatwienie formalności tzw, papierków, została do tego wydelegowana dwuosobowa ekipa,


  nieco pózniej wybraliśmy się całą załogą na zakupy spożywcze do pobliskiego marketu, musieliśmy zaopatrzyć się w prowiant na kolejne dziesięć dni, dla dwunastu osób w tym skippera który z nami płynął. W trakcie rejsu dodatkowo na nasz stół trafiały świeże ryby które sami łowiliśmy, prym wśród naszych rybaków wiódł Krzysiek, poławiając olbrzymie tuńczyki.



Do naszej łodzi podpływali też tubylcy oferując sprzedaż ryb, pieczywa i bananów które sprzedawca po prostu rzucał na pokład i potem nie było nawet mowy o tym żeby ich nie kupić ;) :D


                       Około godziny trzynastej wypłynęliśmy z portu i rozpoczęliśmy naszą przygodę. Już bardzo krótko po wypłynięciu kilku osobom dała się we znaki choroba morska, wśród których tym razem prym wiodłam ja :D ... przez dziesięć długich dni... mimo wszystko, gdybym miała powtórzyć ten rejs raz jeszcze, zrobiłabym to bez wahania, tym razem jednak na pokład katamaranu wchodziłabym już na lekkim rauszu który podtrzymywała bym przez cały rejs, warto słuchać rad starych wilków morskich... ;)
                        Na tego typu wyprawach cala załoga ma wachty, jedni danego dnia gotują, inni sprzątają, każdy ma jakieś obowiązki, ja z tej reguły byłam wyjęta z powodu mojej choroby morskiej, o ile starałam się coś pomagać przy sprzątaniu to gotowanie zupełnie odpadało, już nie mówiąc o jedzeniu... :D ;)
                        Jako pierwsza na naszej drodze pojawiła wyspa St Lucia, na Karaibach w tym okresie dzień jest dość krótki dlatego już się ściemniało gdy zakotwiczyliśmy przy wyspie, jednak dopływając do niej już z daleka widoczne były charakterystyczne wzgórza St Lucii - Gros Piton i Petit Piton. Po dotarciu na miejsce, część grupy wybrała się na nocny spacer i piwko na wyspie, natomiast część została na katamaranie.


                       Wczesnym rankiem dopłynęliśmy do pięknej zatoki St Lucii by pozwiedzać okolicę. Dużym plusem pływania katamaranem jest jego małe zanurzenie co pozwala na dopływanie w różne zakątki blisko wysp.


a następnie wyruszyliśmy na podbój kolejnych wysp  Antyli Zawietrznych i tak kolejny dzień mogliśmy cieszyć się urokiem wyspiarskiego państwa Saint Vincent. Dopłynęliśmy do Wallilabou  Bay gdzie kręcone były jedne z pierwszych scen do Piratów z Karaibów ' Klątwa czarnej perły', znajduje się tutaj skała na której wisiał wisielec a na brzegu znajduje się bardzo dużo rekwizytów wykorzystanych w filmie.




Stąd też wybraliśmy się na plantację gandzi w towarzystwie naszych przewodników i jednocześnie pracowników tejże plantacji, w czasie wędrówki mogliśmy przyjrzeć się życiu codziennemu mieszkańców wyspy, które tak różni się od naszego... Pamiętam rozmowę z jednym z naszych przewodników, mijaliśmy akurat krowę która pasła się na łące, zadał pytanie czy w kraju z którego pochodzę też jemy wołowinę, ja na to że tak, na to on zapytał: 'Na Święta tak?' Tak...odpowiedziałam... nie mogłam powiedzieć temu człowiekowi że u nas mięso jadamy codziennie i jest to dla nas normalne, po prostu nie mogłam...


                       
                       Kolejną wyspą, jedną z moich ulubionych była Bequia, spędziliśmy tam dwa dni w tym Sylwestra, było to przeżycie niesamowite, wybraliśmy się w głąb wyspy aby z tubylcami przywitać Nowy Rok




mała budka w której znajdował się bar, ogromne głośniki z której płynęła muzyka reggae, czarne twarze tubylców dookoła i zioło ;)   potęgowało wszystkie doznania :) Musze tutaj napisać że jeśli chodzi o 'przyprawę' wyżej wymienioną, to stanowiła ona dodatek do sałatek i czego się tylko dało podczas naszego rejsu, a przedział wiekowy na naszym statku był od 25 do około 55 lat- wszystko dla ludzi, szczególnie na Karaibach ;) Bequia wywarła na mnie ogromne wrażenie, poznaliśmy tam córkę pary Brytyjczyków, którzy zaproponowali nam podwózkę na pace swojego jeepa,  wyprowadzili się z Europy i postanowili tam zamieszkać, szczerze to nie dziwię się że wybrali właśnie to miejsce, ta mała karaibska wyspa posiada niesamowity urok.
                         Pływanie po Karaibach to wspaniałe przeżycie, słoneczna pogoda, lekki wiaterek i ten lazur wody... można się zakochać bez reszty, ja się zakochałam...


To obowiązki jak  stawianie żagli, sterowanie czy... pranie ;)


  Ale taki rejs to głównie relaks, błogie lenistwo  i saaama przyjemność





                                  Kolejną  moją  ulubioną wyspą była prywatna wyspa Mustique, to wyspa na której książę William i księżna Kate spędzają wakacje, to tak niesamowicie błogie, spokojne miejsce że chcę się tam zostać już na zawsze, 


można tam spotkać spacerujące po trawnikach żółwie, na wyspie znajduje się też małe lotnisko którego pas startowy jest 'pod górkę' albo 'z górki' jak kto woli, tak czy inaczej wygląda to bardzo ciekawie, niestety zdjęcie tego nie oddaje


Na Mustique są też charakterystyczne pastelowe i słodko wyglądające domki w których znajdują się sklepiki z pamiątkami.


Spędziliśmy miły czas w restauracji Basil,s  skąd mieliśmy świetny widok na lądujące samoloty 'antki'.


Jeśli już o Antku mowa, to na jednej ze wspomnianej wcześniej wysp- St. Vincent, znajduje się bar którego właściciel nazywany jest właśnie Antek :) to człowiek który bardzo lubi polaków, w jego barze na ścianach jest pełno biało czerwonych flag i koszulek więc i my przywiezliśmy ze sobą szalik w narodowych barwach.


Do Antka przypłynęliśmy na kolację, zostaliśmy uprzedzeni że na posiłek u niego czeka się średnio kilka godzin iiii tym razem było podobnie ;D  gdy Antek włączał blender, gasło światło w dużej części wioski hahaha


trzeba przyznać że będąc tam człowiek czuł się jak na końcu świata, cisza, szum morza i otaczająca zewsząd ciemność... czy tak wygląda raj nocą? Spędziliśmy tam wszyscy świetny wieczór, w doborowym towarzystwie i gdy już doczekaliśmy się na jedzonko jednogłośnie stwierdziliśmy że warto było czekać.
     W kolejnych dniach dobiliśmy do Tobago Cays- grupy  małych wysp żeby na Mayreau poodpoczywać na złocistych piaskach, podobnie na Baradal, gdzie woda obmywała plażę niemal z każdej strony,


na Petit Rameau- żeby zjeść na kolację przygotowane na grillu homary, przynieśliśmy ze sobą własne talerze i sztućce i ucztowaliśmy w czym przeszkodzić nam chciały natrętne komary :)




Mimo wszystko wieczór na wyspie był bardzo udany...
Nasz rejs powoli zaczął dobiegać końca i trzeba było ruszyć w drogę powrotną...

Wspomnienia po rejsie po Małych Antylach są we mnie wciąż żywe, był to wspaniały czas, poznaliśmy mnóstwo ciekawych ludzi, zobaczyliśmy miejsca jak z bajki, takie do których nie docierają tłumy turystów, przeżyliśmy ciekawe przygody, a to wszystko okraszane było niesamowitymi zachodami słońca, Karaiby to moje miejsce na ziemi :)






     TROCHĘ SUCHYCH FAKTÓW

-nasz rejs wykupiliśmy przez stronę żeglowanie.eu, niemniej jednak na rynku jest bardzo dużo innych firm zajmujących się tego typu wypoczynkiem,
-do ceny rejsu należy dodać kwotę za lot do Francji i na Martynikę, wyżywienie, koszty sprzątania katamaranu po rejsie oraz swoje własne wydatki,
-ceny na Karaibach na lądzie są średnio wysokie ale już pływając są one troszkę wyższe i tak np. za pieczywo a dokładnie bułki, które sprzedawali tubylcy podpływając do naszej łodzi, płaciliśmy ok 12 zł za sztukę,
- dopływając w pobliże wysp trzeba się odprawić i zapłacić wizę, do tego dochodzą koszty związane z zakotwiczeniem- przy niemal każdej wyspie podpływali do nas tubylcy którym należało zapłacić za miejscówkę, 
- warto wziąć ze sobą coś na chorobę morską i leki na przeziębienie zwłaszcza kiedy wybieramy się na Karaiby w czasie zimy, różnica temperatur potrafi dać się we znaki,
- dużym plusem tego typu wczasowania jest swoboda, możemy w trakcie rejsu decydować gdzie akurat chcemy się zatrzymać i jak spędzać czas :)



Brak komentarzy