Jest rok 2006 a ja siedzę w samolocie linii Ryanair w drodze do Dublina... Pamiętam moment startu... patrzyłam na światła miasta coraz bardziej oddalające się, miasto nocą z lotu ptaka wygląda tak pięknie... W duszy jednak wcale nie było tak wspaniale... z jednej strony tak bardzo marzyłam o wyjezdzie już od najmłodszych lat, zawsze czułam że będę podróżować, chciałam zobaczyć i przeżyć coś nowego, z drugiej zaś strony w Polsce zostawiałam najbliższe mi osoby w tym świeżo poślubionego męża, owszem miał do mnie dojechać za kilka dni ale rozstanie mimo wszystko było dla mnie, dla nas, bardzo ciężkie... Pamiętam że w samolocie panowała zabawowa atmosfera, no tak, wszyscy irlandzcy pasażerowie żyli już zbliżającym się Halloween, jeden z nich, mój 'sąsiad' widząc moją niezbyt wyrazną minę i zaszklone oczy okazał się na tyle miły że zapytał czy wszystko w porządku jednym słowem okazał zainteresowanie, co było w moim odczuciu bardzo miłe choć wtedy, prawdę mówiąc nie byłam szczególnie skora do rozmów i to nie tylko ze względu na, mimo tylu lat nauki, jednak nie najlepszego angielskiego ;)
                                  Na lotnisku czekali już na mnie moi znajomi u których miałam się zatrzymać na kilka kolejnych dni aż uda mi się znaleść coś swojego, muszę tutaj wspomnieć o tym, że w tamtych czasach znalezienie czegoś sensownego w miarę dogodnej okolicy graniczyło niemal z cudem. Wszystkie mieszkania 'schodziły' jak świeże bułeczki co było niesamowicie frustrujące. W końcu udało mi się znalezć pokój w domu który mógłby się nadać, umówiłam się na spotkanie, pamiętam jakie było moje zdziwienie i złość gdy okazało się że na tą samą godzinę było umówionych jeszcze kilka osób w tym para z dzieckiem ,wyszłam stamtąd, mówiąc dosadnie tym polskim (niestety) wynajmującym co o tym myślę, idąc na autobus płakałam jak dziecko z gniewu i bezsilności, pytałam siebie czy to w ogóle możliwe żeby kiedykolwiek udało mi się znalezc dla nas jakieś miejsce? Gdy myślę o tym w tej chwili to nie wydaje mi się żeby była to jakaś tragedia ale wtedy czułam taką niewypowiedzianą bezsilność... Jakaż była moja radość gdy popołudniem tego samego dnia zadzwonił telefon, Jurek, czyli wynajmujący, oznajmił, że jeśli nadal jestem zainteresowana pokojem to jest aktualny bo osoba którą wybrali jednak zrezygnowała. Poprosiłam znajomego u którego sie zatrzymałam, czy mógłby pojechać ze mną  i sprawdzić czy na jego oko wszystko jest w porządku, pamiętam że oboje byliśmy bardzo zadowoleni, dom czysty, ludzie mili nic tylko wynajmować, tak tez zrobiłam... Tego samego popołudnia przeniosłam wszystkie rzeczy do mojego nowego lokum, wtedy też poznałam chłopaka na którego miejsce się wprowadzałam...  opowiedział mi on o 'cudach' jakie się dzieją w tym domu, o tym że zamiast pięciu osób mieszka w nim siedem, o 'właścicielach', którzy nie pracują a żyją z tego co płacą im wynajmujący pokoje ludzie, o libacjach do białego rana, o śladach po nożach i krzesłach latających po kuchni w trakcie takich imprez a sprytnie zamaskowanych obrazami, o tym że kochanka właściciela, Grażyna, o mały włos nie spaliła domu zasypiając w łóżku z papierosem... włos mi się zjeżył na głowie, w co ja się wpakowałam, zaliczka wpłacona a nawet jeśli chciała bym zrezygnować to z tego co usłyszałam, o jej zwrocie mogłam zapomnieć- niezły bigos... chociaż pózniej sobie nieraz myślałam że lepiej że trafiło na mnie niż na tą parę z małym dzieckiem.  Jeszcze tego samego wieczoru zostałam odebrana  z powrotem przez moich znajomych którzy przyjechali zaniepokojeni tym że nie mogli się do mnie dodzwonić. Po tym jak opowiedziałam im o tym o czym wcześniej usłyszałam, stwierdzili zgodnie że nie mogę tam zostać... powiem szczerze i ja byłam przestraszona nie na żarty... Następnego dnia wróciłam jednak na jedną noc, zostawiłam tam w końcu wszystkie swoje rzeczy a jak się okazało, pokoje nie dysponowały czymś takim jak klucz, bałam się po prostu że zostaną one dokładnie przeszukane. Noc była ciężka, przyznam, spalam z nożem pod poduszką, na szczęście nie było powodów żeby go użyć. Kolejne dwie noce aż do przyjazdu Krzyśka postanowiłam jednak spędzić u znajomych, czasem lepiej dmuchać na zimne. Długo myślałam nad tym czy przyznać się Krzyśkowi w jakim potencjalnym niebezpieczeństwie się znalazłam, nie chciałam go dodatkowo martwić, zwłaszcza że dla niego sam fakt że pojechałam do Irlandii jako pierwsza był wystarczająco stresujący, w końcu jednak opowiedziałam mu że miejsce które wybrałam nie do końca jest idealne ;) Kilka dni po tym jak wynajęłam swój pokój do pokoju obok wprowadziło się dwóch młodych kolegów, bardzo miłe chłopaki, już we czwórkę po tygodniu  mieszkania w felernym domu postanowiliśmy że trzeba się stamtąd ewakuować, ale tak żeby odzyskać depozyt który wpłaciliśmy, tym bardziej że Jurek robił się coraz bardziej agresywny w tym co mówił. Z pomocą przyszedł nam znajomy który w tamtym czasie zajmował się stolarką, załatwił nam nowe zamki do drzwi które wymieniliśmy kiedy Jurka i Grażyny nie było w domu. Oznajmiliśmy im potem że wyprowadzamy się i że klucze do drzwi dostaną dopiero wtedy, kiedy do naszych rąk trafią pieniążki z depozytu.Widocznie przemyśleli sobie sprawę gdyż oddali nam kasę bez żadnego słowa, w końcu nikt nie wynajął by pokoi z wyważonymi drzwiami... Tak oto przechytrzyliśmy Jurka i jego kochankę Grażynę, której jedynym powodem do dumy był fakt iż mimo że zostawiła swoją nastoletnią córkę w Polsce to przekazała jej mądrość życiową, a mianowicie żeby zawsze zmywać makijaż na noc...  Jak nas pózniej poinformowali nasi koledzy z którymi się wyprowadzaliśmy, Jurek trafił do więzienia za prowadzenie na podwójnym gazie... A my po tej 'przygodzie' stwierdziliśmy że lepiej płacić więcej za wynajem ale mieć święty spokój i od tej pory już zawsze mieszkaliśmy sami.
                               Przypomniała mi się również pewna historia, która miała miejsce w ciągu tych kilku dni kiedy mieszkaliśmy w tym domu, mianowicie wracaliśmy któregoś wieczora busem z Dublina, siedzieliśmy na pietrze w autobusie, pasażerów nie było wielu więc słyszeliśmy że dwóch panów obok mówi po polsku, więc zaczęliśmy z nimi rozmawiać. Wymienialiśmy się informacjami o tym skąd jesteśmy, co robimy gdzie mieszkamy, wtedy ja zaczęłam im opowiadać o tym, w jakim to okropnym miejscu mieszkamy, że zdarzyło nam się ze podczas jednej z imprez ktoś nam wszedł w nocy do pokoju, że spaliśmy w ubraniach na wypadek gdybyśmy musieli stamtąd szybko uciekać i że w ogóle to straszne miejsce i ludzie... gdy dojechaliśmy, wyszliśmy z busa jako pierwsi i poszliśmy w stronę naszego mieszkania. Będąc już w swoim pokoju usłyszeliśmy jakieś radosne witanie się Jurka z nowo przybyłymi gośćmi, jakiez było moje przerażenie gdy przez lekko uchylone drzwi zobaczyłam że Ci goście to panowie z busa... nie wychodziliśmy z pokoju przez cały wieczór... ;D           
                               Gdy sobie teraz o tym wszystkim myślę to wydaje mi się to jakieś abstrakcyjne... iii nawet zabawne, ale wtedy na prawdę nie było nam do śmiechu...
Wydaje mi się że chyba każdy kto przyjechał do obcego kraju ma tego typu wspomnienia, szkoda tylko że często te niemiłe są zasługą naszych rodaków... W tej chwili jednak wiem że przez te wszystkie ciężkie chwile i wydarzenia których było na prawdę sporo (nie tylko w pierwszym miesiącach pobytu w Irlandii), sprawiły że jako osoba jestem na pewno dużo silniejsza i wiem że poradzę sobie w niemal każdej sytuacji, bo skoro poradziłam sobie w obcym kraju z inną niż nasza kulturą ,z innym językiem, bez załatwionej pracy a jedynie ze zorganizowanym na kilka dni lokum u znajomych (za co jestem wdzięczna) - to jestem w stanie poradzić sobie zawsze. I nie jest to moja odosobniona opinia, ale opinia wielu moich znajomych a także Irlandczyków. W końcu tak jak napisała Wisława Szymborska:
                                'Tyle o sobie wiemy, na ile nas sprawdzono'
                                                                                            ...

                  

Brak komentarzy