Lot na Praslin (czyt. Pralę) trwał ok 20 minut i było to bardzo ciekawe doświadczenie. Mając miejsca w pierwszym i drugim rzędzie mieliśmy wrażenie że niemal siedzimy na kolanach u pilota ;) Kokpit w takim małym samolocie nie oddzielają od części dla pasażerów żadne drzwi, więc bez problemu można zobaczyć jak wygląda cała procedura startu, samego lotu jak i lądowania. Zza okien troszkę wysłużonego już Antka można było oglądać małe wysepki otoczone lazurową wodą, widok piękny ale wykonaniu dobrych zdjęć przeszkadzały jednak mocno porysowane szyby okien samolotu...



Po wylądowaniu na malutkim lotnisku i zabraniu swoich plecaków, sprawdziliśmy mapę, nasz Lou Lou bungalow powinien znajdować się w nie dalekiej odległości od lotniska, bierzemy pod uwagę spacer, jednak nie będąc do końca pewnymi dokładnej lokalizacji naszego domku, postanawiamy wziąć taxi. Podróż trwała niecałe 5 minut... :D Na miejscu czekała już na nas pani zajmująca się obiektem. W pierwszej chwili pomyśleliśmy że pochodzi ona z Europy, ze względu na jej europejską urodę, jak się jednak okazało była rodowitą...  Pralinką ;) (nazwa własna). Pokazała nam nasze nowe lokum, podała kilka informacji na temat okolicy, dowiedzieliśmy się że możemy za darmo korzystać z rowerów, co uczyniliśmy niewiele pózniej. Wyspa okazała się jednak na tyle duża że już tego samego wieczoru wynajęliśmy samochód,tym razem czerwoną, Kie Picanto ;D Co ciekawe o ile na Mahe zostaliśmy poproszeni o numer karty kredytowej itp., to tutaj o nic takiego nie zostaliśmy zapytani, być może dlatego że była to sobota wieczór i pan pewno zapomniał, spiesząc się na imprezę, wszystko możliwe ;) Udzielił nam tylko informacji odnośnie oddania samochodu, powiedział że w dzień wypłynięcia z Praslin w drodze na La Digue, spotkamy się na miejscu, w porcie, gdyby jednak nie pojawił się na czas, to klucze mamy zostawić w środku samochodu pod wycieraczką :) no tak potencjalny złodziej za daleko by nie uciekł :D  Chciała bym tutaj napisać tez słów kilka o naszym bungalowie Lou Lou. Po przybyciu na miejsce z lotniska, zachwyciłam się nim bez reszty, piękny budynek,wspaniała lokalizacja, wśród palm z widokiem na Ocean od którego dzieli nas kilka kroków





Mieliśmy komfortowy, taras na którym znajdowały się leżaczki, stolik z krzesłami, śniadanka w związku z tym odbywały się tylko tam, a wieczorami wraz z naszymi katalońskimi 'sąsiadami', popijaliśmy drinki z Takamaką. Zgodnie stwierdziliśmy że Takamaka rodzi przyjaznie :).Z Cateriną z pochodzenia Wenezuelką i Tudorem pochodzącym z Rumunii umawiamy się i spędzamy jeszcze kilka uroczych wieczór na kolejnej wyspie- La Digue. Jedynym minusem bungalowu, mimo iż bardzo lubię psy, była ich dość duża ilość wokoło budynku, należą one do sąsiadki i prawdopodobnie właścicielki obiektu, przesiadują na tarasie, wylegują się na naszych leżakach a w nocy dają popisy wokalne ;) Ogólnie jednak, było to najfajniejsze nasze lokum na Seszelach. Od naszej gospodyni kupujemy specjalna kartę,, aby mieć dostęp do internetu, można ją kupić też w biurze airtel w centralnej części wyspy, znajdujemy na niej kod który wpisujemy wchodząc na stronę airtel właśnie. Kontaktujemy się szybciutko ze światem, jest to bowiem pierwsze miejsce w którym korzystamy z internetu, jest on dostępny wszędzie, ale jednak dość drogi.  Następnie wsiadamy na rowery i jedziemy na przejażdżkę po okolicy. Rzeczą którą od razu dało się zauważyć i wyczuć to wszechogarniający spokój i cisza, nikt nigdzie się nie śpieszył, jakież to było inne od tego co na co dzień dzieje się w Europie, bez różnicy czy to świątek, piątek...zastanawiałam się czy jest to spowodowane tym, że jest sobota i większość mieszkańców zaczęła swój weekend, czy po prostu tak tam jest, będziemy mogli się o tym przekonać w ciągu najbliższych kilku dni. Jeżdżąc po najbliższej okolicy mijamy kilka pięknych plaż



oraz wiele sklepów spożywczych, prowadzonych głównie przez Hindusów których jest bardzo dużo na całych Seszelach. Zatrzymujemy się przy jednym z nich i kupujemy spray na moskity o obiecującej nazwie 'peaceful sleep', bo spacerując chwilkę po 'naszej' plaży i siedząc na werandzie już wiemy że bez tego się nie obejdzie ;) Robimy też małe zakupy jedzeniowe z myślą o jutrzejszym śniadaniu na świeżym powietrzu, na naszej werandzie z widokiem na raj :) Zostajemy też zagadnięci przez seszelską młodzież, pytają nas czy mogą sobie zrobić z nami zdjęcie, które potrzebne jest im do szkolnego projektu, zgadzamy się bez wahania :) Wszystko w imię nauki :D

zdjęcie Benny Boodna

Powiem szczerze że już po pierwszych godzinach na Praslin wiedziałam że ta wyspa sporo różni się od zwiedzonej wcześniej Mahe, była mniejsza, mniej ruchliwa ale też... mniej... urokliwa? Roślinność choć dzika, to jednak nie była aż tak oszałamiająca. Nie zrozummy się tutaj zle, wyspa jest przepiękna, majaca wiele do zaoferowania, ale... brakuje jej tego czegoś co bez wątpienia miała wyspa Mahe i jak się potem okazało La Digue. Wieczorkiem, opryskani już sprayem, idziemy na spacerek na 'naszą' plażę żeby pożegnać dzień przy blaskach zachodzącego słońca, okazuje się że to co piszą w informatorze seszelskim jest prawdą, nie trzeba być bowiem Cartier-Bressonem żeby wykonać tutaj przepiękne zdjęcia :)







              Po powrocie jeszcze chwilę odpoczywamy na werandzie przy dzwiękach kropel deszczu, spadających na okalający Lou Lou Bungalow, gaj palmowy. Rano budzi nas piękne słońce i błękitne niebo, temperatura pomimo wczesnej pory bardzo wysoka. Tak jak kilka poprzednich dni, pakujemy swoje rzeczy i wskakujemy do naszego piccolino, by wyruszyć w trasę po Praslin. Nasz wozik nie jest już tak nowy jak ten na Mahe. Na co bardziej stromych podjazdach, w ruch wchodziła wyliczanka entliczek, pętliczek na wypadek gdyby któreś z nas musiało wspomóc konie mechaniczne. Jako że ja mam doświadczenie  w takich akcjach ('Historia o łapaniu busa')  ;) byłam faworytem, na szczęście jednak, nasza bryka dawała sobie jakoś radę. Musze tutaj wspomnieć o dość zabawnym fakcie związanym właśnie z samochodami na Seszelach, już pierwszego dnia na Mahe zaobserwowaliśmy że włącznik kierunkowskazu jest po stronie wycieraczek do szyb i na odwrót, w związku z tym na każdym zakręcie, przecieraliśmy szyby ze zdziwienia wycieraczkami:D zajęło troszkę czasu przyzwyczajenie się do tej zmiany.
        Podobnie jak na Mahe, jezdziliśmy wzdłuż wybrzeża, zatrzymując się przy zupełnie pustych plażach by odpoczywać, pływać i robić zdjęcia i filmy. Któregoś ranka, zatrzymaliśmy się przy jednej z nich, niedługo potem podjechał kolejny samochód, podróżowało nim pewne małżeństwo z Francji. Zapytali nas czy mamy ochotę wybrać się z nimi na pewną piękną plażę, do której można dostać się łodzią, dodali że nie ma na niej w ogóle ludzi i że można znalezć tam przepiękne muszle. Mimo że nie planowaliśmy dłuższego pobytu w jednym miejscu ( mieliśmy tam zostać około 6h) skuszeni, postanowiliśmy skorzystać z zaproszenia :) Na plażę dostarczył nas i odebrał miejscowy rybak. Było to miejsce rzeczywiście niesamowite, piękna duża plaża, tylko dla nas, lazurowe wody Oceanu i wspaniałe widoki m.in. na prywatną francuzką wyspę o nazwie Round Island







Na Anse la Farine można dostać się właśnie łodzią z plaży Petit Anse lub też przez Hotel New Emerald Cove, gdzie możemy też udać się na posiłek, jeśli nie wzięliśmy ze sobą żadnego jedzenia, choć ceny powiem szczerze dość wysokie


Po dniu plażowania i kąpieli słonecznych pożegnaliśmy się z naszymi nowymi znajomymi, jak się okazało właścicielami hotelu w St. Tropez tuż przy linii brzegowej, do którego serdecznie nas zapraszali


następnie wróciliśmy do naszego domku, gdzie tego wieczoru zrobiliśmy imprezę zapoznawczą z naszymi hiszpańskimi znajomymi, delektując się Savanną, Takamaką i czerwonym winem. Bardzo miło spędzaliśmy tam czas...

         Kolejną, bardzo ładną i urokliwą, choć jak na mój gust i upodobania, zbyt tłoczną plażą,okazała się Anse Lazio



To na niej kilka lat temu, w przeciągu dwóch tygodni doszło do dwóch ataków rekinów, w wyniku czego śmierć poniosły dwie osoby... w związku z tym znajduje się tam specjalnie wyznaczony teren, gdzie można bezpiecznie zażywać kąpieli w Oceanie, co nie znaczy, że poza wydzielonym kwadratem nie można się kąpać.  Uważać też trzeba na bardzo wysokie, mające potężną siłę fale, sami byliśmy świadkami tego jak pewna wczasowiczka została porwana przez nurt a następnie reanimowana...Z siłami natury nie ma żartów. Plaża ta, ze względu na swoje piękno jest też miejscem zawierania romantycznych ślubów, choć przyznam szczerze że moim zdaniem bardziej romantycznie byłoby powiedzieć sobie sakramentalne TAK, na jakiejś malutkiej, bezludnej, tajemniczej plaży, niż na oczach spacerujących wokoło turystów? Ale to zależy oczywiście od osobistych upodobań :)
         Kolejnego dnia, żeby urozmaicić troszkę nasz czas na wyspie, postanowiliśmy udać się na szczyt wzgórza gdzie rozpościerał się spektakularny widok na okoliczne wysepki. Trasa prowadziła z pewnego rodzaju zajazdu dla autobusów, znajdował się tam niepozorny znak na Anse Georgette. Trasa nie była specjalnie trudna ale biorąc pod uwagę wysoką temperaturę i mały zapas wody, po wyjściu na szczyt mieliśmy troszkę dość, do momentu kiedy naszym oczom ukazały się rozpościerające się stamtąd widoki :) Dla takich chwil warto się poświęcić i wskrzesić w sobie odrobinę energii.






Kolejnym celem tego dnia był Park Narodowy Vallee de Mai, nasi sąsiedzi z Lou Lou powiedzieli nam że jak dla nich ta atrakcja nie była zbyt ciekawa ale że sami zdecydujemy co o tym myśleć. Valle de Mai to park narodowy Seszeli gdzie rośnie pewna roślina endemiczna czyli taka która występuje tylko w danym rejonie świata, tą rośliną jest palma seszelska, wiekiem dochodząca do pięciuset lat, rodząca największe i najcięższe kokosy na świecie, kształtem przypominające kobiece pośladki. Spotkałam się ostatnio z opisem że w swym wyglądzie przypominają bułkę z przedziałkiem... nie moi drodzy, one maja kształt pupki ;) i tyle w tym temacie :)



Biorąc pod uwagę to, co możemy zobaczyć wokoło parku, czyli rodzaj roślinności w dżungli, poza terenem odpłatnym, stwierdzam że nie wiele się ona różni od tego co zobaczymy na jego terenie.




Myślałam że te ogromne coco de mer, będą sobie leżały luzem na podłożu,  zawiodłam się niestety, można je było zobaczyć tylko dojrzewające jeszcze na palmie, zresztą, biorąc pod uwagę ich cenę na rynku to w sumie nie dziwię się że wszystkie są szybciutko zbierane, gdybyśmy bowiem postanowili przywiezć sobie jedyną w swoim rodzaju pamiątkę z Seszeli, nasz portfel uszczupli się w zależności od rozmiaru owocu, między 5 a 8-9 tys. rupii czyli około 500-700 euro...



Przyznam że i tak mieliśmy farta krocząc po przygotowanych specjalnie ścieżkach i słysząc co jakiś czas huk spadających gdzieś w oddali owoców palmy seszelskiej (przypuszczam że oberwanie takim owocem musi boleć ;)) bowiem Krzysiek stwierdził że na jego oko, niektóre z liści palmowych leżących wzdłuż drogi, wyglądają bardzo nie naturalnie, tak jakby ktoś specjalnie je tam położył i gdy unieśliśmy delikatnie jeden z nich, naszym oczom ukazały się wielkie pośladki, w ten sposób Vallee de Mai obroniło się choć troszkę.



W parku tym mieliśmy okazję zobaczyć jeden z gatunków ptaków żyjących na Seszelach, mianowicie papugę czarną która w rzeczywistości jest brązowa, było ją bardzo ciężko dostrzec wśród ogromnych liści lodoicji seszelskiej, gdyby nie grupka turystów zadzierająca głowy i pstrykająca zawzięcie zdjęcia, pewno przeszlibyśmy obok nic nie zauważając :)
Podsumowując, jedyną, moim zdaniem atrakcją było to, że tuż przed wejściem do parku znajdowała się ekspozycja z coco de mer gdzie mogliśmy sobie zrobić parę fotek z tym jakże ciekawym kokosem i jest to jedyne takie miejsce na terenie całego Valle de Mai.


Rozważaliśmy też opcje wybrania się na małą wysepkę Curieuse, tuż obok Praslin, na której również rośnie palma seszelska a pomiędzy nimi spacerują olbrzymie żółwie, jednak wizja spędzenia całego dnia ze zorganizowana grupą, nie do końca nas pociągała, jednak z opowiadań wiemy że warto się na nią wybrać.
         Warte opisania jest lotnisko na Praslin, jest ono bardzo malutkie i lądują na nim tylko Antki i helikoptery. Jadąc drogą tuż obok lotniska natrafimy na sygnalizację świetlną, identyczną jaką spotykamy na naszych drogach, z tą jednak różnicą że gdy zapali się czerwone światło zatrzymujemy się by... przepuścić lądujący samolot. Robiliśmy kilka podejść żeby nagrać tą ciekawą sytuację, z marnym skutkiem niestety, gdyż lądowały one zawsze wtedy kiedy nie byliśmy na to przygotowani :)




Można je było też zobaczyć na 'naszej' plaży w momencie podchodzenia do lądowania.


        Pobyt na Praslin był bardzo ciekawy, dużo się działo, nawiązaliśmy dużo ciekawych znajomości. Tak sobie pomyślałam że skoro Mahe i Praslin były tak piękne to jaka okaże się La Digue, nazywana perłą Seszeli? W drogę zatem by odkrywać nowe, nieznane lądy :)
                                                         C.D.N.


                                   TROCHĘ SUCHYCH FAKTÓW:
  1. Cena za bungalow Lou Lou- 110euro za noc ale nasi sąsiedzi płacili 90 euro za noc, dlatego warto sprawdzać kilka wyszukiwarek
  2. Samochód- 45 euro za dzień ale da się wypożyczyć za e40
  3. Dozwolona prędkość na Praslin to 40km/h
  4. Ceny produktów spożywczych i Takamaki ;) odrobinę wyższe niż na Mahe
  5. Ceny pamiątek bardzo zróżnicowane, w kilku różnych punktach różnica może wynosić nawet 80% za ten sam produkt, 
  6. Internet 200MB -70 rupii
  7. Wycieczka na wyspę Curieuse od 50 do 70 euro za osobę
  8. Wstep do Valle de Mai, Parku Narodowego na Praslin- 330 rupii od osoby

Brak komentarzy